Zamach na E. Schütza - 25.05.1944
Zdzisław Alter-Zieniewicz
Jak zginął kat Kielecczyzny
artykuł ukazał się w "Za Wolność i Lud", nr 11-12/1956, ze zbiorów Michała Surmy
Rzecz działa się w okresie okupacji niemieckiej na terenie tzw. Generalnej Guberni, w Kieleckiem. Szalał wówczas w Radomiu i całej Kielecczyźnie niejaki Erik, szef jednego z wydziałów centrali Gestapo w Radomiu. Był on podobno Polakiem pochodzenia niemieckiego i znał pierwszorzędnie tereny Puszczy Świętokrzyskiej; niektórzy twierdzili, że posiada stopień podchorążego WP, a nawet, że ukończył któryś z korpusów kadetów.
Jedno było pewne: dzięki dokładnej znajomości terenu i języka polskiego szkodził, jak nikt inny, w latach 1941-1944, przez organizowanie zarówno olbrzymich aresztowań, jak też precyzyjnych i na szeroką skalę zakrojonych obław leśnych na oddziały partyzanckie.
Dowództwo Okręgu AK w Kielcach wydało wreszcie rozkaz wykonania zamachu na Erika, zastrzegając jednak, że akcję należy wykonać w taki sposób, by Niemcy nie mieli okazji do zastosowania represji.
Wywiad niemiecki zdążył jednak o tym się dowiedzieć, toteż Erik wyjeżdżając w teren zachowywał wszelkie środki ostrożności i zawsze zabierał ze sobą dobrze uzbrojoną świtę. Spadał jak sęp krwiożerczy na miasta i miasteczka Kielecczyzny budząc przerażenie wśród mieszkańców, a zostawiając płacz, ból i nienawiść.
Wkrótce jednak sprawiedliwości stało się zadość. A było to tak.
Dzień 25 maja 1944 roku był pochmurny i deszczowy. Zasnute niską, ciężką powałą chmur niebo wyglądało martwo i smutnie. Otaczające Starachowice wzgórza, pokryte pięknymi lasami, nurzały się w nisko płynących obłokach. Gdzieś koło Świętego Krzyża i Łysicy padał deszcz, tworząc szarą zasłonę, która przesłaniała widnokrąg.
W mieście panował ruch. Był czwartek targowy, toteż na rynek w Wierzbniku zjechało mnóstwo gospodarzy. Restauracje rozbrzmiewały coraz większym gwarem buchającym przez otwarte drzwi. Wśród tłumu chodzili butnie mundurowi i cywilni Niemcy, rozpychając brutalnie łokciami ciżbę kupujących i sprzedających wieśniaków.
Wyszedłem niechętnie z domu. Pod pachą niosłem owinięty w papier, zdobyty na żandarmie pistolet maszynowy; miałem go zanieść do „pokoju pracy” baonu (podobwodu) „Wola”, w celu dorobienia w tutejszych Zakładach kilku zapasowych magazynków. Chłodna stal parabellum, zatkniętego za pasek spodni czyniła mnie ufnym i pewnym siebie.
Już w okolicy rynku zatrzymali mnie gońcy z zawiadomieniem, że szuka mnie dowódca batalionu por. „Jawor”. „O co chodzi?” – myślę zaintrygowany, a goniec, jakby odgadując moje myśli, dodaje podniecony:
- Wie pan, przyjechał Erik!
Wkrótce melduję się por. „Jaworowi”, który nerwowo szarpie swoje króciutkie wąsiki.
- Nareszcie pana złapaliśmy! Czy pan wie, że Erik przyjechał?
- Tak jest, panie poruczniku!
- No więc zrobimy „robótkę”! Co pan ma tu… owinięte? – rzekł, wskazując na pakunek.
- Pistolet maszynowy. Właśnie niosłem go do pana…
- Dobrze, bardzo dobrze się składa – przerwał mi porucznik – Wykona pan zamach na Erika. Sytuacja przedstawia się tak: niespodziewanie przyjechał Erik, będą chyba znów aresztowania. Przyjechał tym „Fiatem”, o tam, widzi pan, przed restauracją Spytkowskiego. Tam właśnie pije i lada chwila ma odjechać. Z mojego rozkazu Łęcki i Nowak przetrzymują go, opijając wódką. Czasu mamy mało! Przyjechał w towarzystwie gestapowców, ale w knajpie jest prócz nich z dziesięciu tutejszych drani z Szupo, Kripo i Gestapo… Otóż pan, panie podchorąży, wejdzie do lokalu, puści seryjkę w Erika i natychmiast wycofa się. Będzie to o tyle łatwe, że na rynku jest dzisiaj ruch. Rzecz całą musi pan wykonać jak najszybciej… To musi być zaskoczenie, rozumie pan! Resztę pozostawiam panu.
- No tak, panie poruczniku, to wszystko proste, ładne, ale do restauracji nie wejdę – to po pierwsze, a po drugie – sam akcji wykonać nie mogę. Muszę mieć przecież ubezpieczenie. Czy pan ma ludzi? – zapytałem.
- Nie! – odpowiedział i czułem w tym krótkim słowie zdenerwowanie.
- No, chyba pan sam rozumie… - zacząłem pojednawczo, lecz w tym momencie przerwał mi opryskliwe:
- Dobrze, już dobrze… Wobec tego, niech pan sam przygotuje sobie plan, a na ubezpieczenie może kogoś znajdę, ale śpieszmy się, na litość Boga, śpieszmy się! Taka okazja prędko się nie nadarzy!
- A więc za 10 minut czekam tutaj w tym samym miejscu – odpowiedziałem szybko, zawróciłem na pięcie i nieomal pobiegłem do jednego z moich ludzi, „Zwardonia” L., aby się tam przygotować i złożyć rozebrany automat. Liczyłem też, że może go tam zastanę i użyję na ubezpieczenie, ale niestety, zawiodłem się. Złożyłem więc szybko automat, pożyczyłem jesionkę (padał deszcz i broń musiałem ukryć pod płaszczem), nałożyłem okulary w nadziei, że trudniej będzie mnie rozpoznać, i jak oszalały wybiegłem z domu państwa L. Zależało i mnie na czasie.
Po głowie przelatywały mi z chyżością błyskawicy różne projekty najlepszego wykonania rozkazu. Zdawałem sobie sprawę, że akcja jest bardzo ciężka. Wycofanie będę miał trudne, ponieważ w odległości 200-
Po dojściu do rynku zameldował mi się kpr. Podchor.. „Czerw”-Papi jako moje ubezpieczenie. Obrzuciłem go krytycznym spojrzeniem. Szyję miał obandażowaną, wypieki na twarzy i gorączkę w oczach. Zauważył to i pośpieszył z wyjaśnieniem, że czuje się zdrów jak nigdy jeszcze i gotów jest na wszystko.
- A broń masz? – spytałem podejrzliwie, bo z góry przypuszczałem, że złapano go jako pierwszego lepszego z ulicy i broni mu na pewno nie dano.
- No… nie, powiedziano mi, że ty ją masz – zająknął się.
- Tak, ale dla siebie, przecież z gołymi rękoma ze mną nie pójdziesz – odpowiedziałem stanowczo. – Dam ci jednak moją parabelkę i zapasowy magazynek, tylko…
- Nie bój się, Alter, nic jej się u mnie nie stanie – przerwał uszczęśliwiony i pochwycił długimi, drżącymi palcami piękną broń. Wprowadził nabój w lufę i wsadził pistolet do obszernej kieszeni swej szarej kurtki.
- No to idziemy, co? – rzucił zawadiacko i spojrzał na mnie.
Rozglądałem się w tej chwili po rynku i szukałem podstawy wyjściowej (jeśli wolno mi się tak wyrazić), skąd najszybciej i niepostrzeżenie mógłbym dopaść auta. Wreszcie znalazłem. Wybrałem następną bramę za restauracją, jakieś 15-
- A więc, Bolek, słuchaj. Ja „rąbię” Erika, a ty jesteś moim ubezpieczeniem. Strzelać będę do niego wtedy, gdy będzie wchodził do auta. Do knajpy za żadne skarby nie wejdziemy, bo stamtąd żywi już nie wyszlibyśmy. Twoim zadaniem będzie osłaniać mi plecy, gdy będę strzelał, żeby przez szybę wystawową jakiś s…syn nie strzelił mi w plecy. Nie możesz nikogo dopuścić do szyby, rozumiesz? Nic więcej do ciebie nie będzie już należało. Wycofujesz się ze mną wtedy, kiedy ja odskoczę od auta. Uciekamy na ulicę Iłżecką na las Michałowski. To wszystko! No co, zrozumiałeś? A teraz czekamy!
Oczy iskrzyły mu się i płonęły jak dwa ognie. Miałem pewność, że wytrwa do końca, a przecież była to jego pierwsza poważniejsza akcja.
Wyjrzeliśmy z bramy. Padał drobny kapuśniaczek. Ustawiony na rynku głośnik nadawał mało triumfalne wiadomości z frontu wschodniego, jakże niepodobne do wiadomości jeszcze sprzed roku! Była godzina szesnasta. Usmoleni, zmęczeni i zmoknięci robotnicy szli z pracy do domów. Nikt niczego nie przeczuwał…
Na rynku koło stacji benzynowej rozbijał się barczysty, rosły gestapowiec ze świty Erika, ledwie trzymający się na nogach. Wyszedł, aby ochłodzić rozpalony alkoholem łeb.
Minęło 10-15 minut… Nerwy napięte były do ostatnich granic. Serce biło jak oszalałe i dusiło w gardle. Nogi dziwnie ciążyły; chciało się usiąść, a jednocześnie cos podrywało. Spojrzałem na Bolka. Założył na oczy ciemne słoneczne okulary. W tym momencie weszło do bramy dwóch robotników, by schronić się przed deszczem.
Spojrzeli na nas podejrzliwie i coś ze sobą poszeptali. Słoneczne okulary „Czerwa” w deszczowy dzień wydały im się podejrzane. Bolek nie wytrzymał spojrzeń, wychylił się z bramy i gwałtownie podskoczył.
- No, Alter, już siedzą w aucie! Wal do nich!
Wyjąłem spod płaszcza automat i wyskoczyłem z bramy, ku nagłemu przerażeniu robotników nic z tego nie rozumiejących. Przebiegłem pochylony kilkanaście metrów w stronę auta. Dopadłem go i skierowałem lufę automatu do wnętrza. Cztery pary oczu przerażonych i jak gdyby zahipnotyzowanych patrzyły na wylot lufy. Nacisnąłem na język spustowy. Broń zaterkotała jak oszalała, wypuszczając strumień ognia – od siedzeń przednich ku tylnym i z powrotem. Owionął mnie dym i ostry zapach krwi… Zdążyłem zauważyć skutki moich strzałów.
Gestapowiec przy kierownicy (ten sam, co rozbijał się niedawno na rynku) zsunął się martwy pod motor, szofer ciężko ranny zawisł na kierownicy, Erik zwalił się przez drzwiczki na bruk, a czwarty gestapowiec obsunął się z siedzenia tylnego na dół. Ktoś piąty upadł na buk po przeciwnej stronie samochodu.
W każdej chwili spodziewałem się strzałów z tyłu i nadejścia pomocy Niemcom. Nie miałem ani chwili do stracenia. Oderwałem się szybko od auta i pomknąłem ku ulicy Iłżeckiej. Przebiegłem ze dwadzieścia kroków, lecz zaintrygowany, że nie słyszę tupotu nóg „Czerwa” poza sobą – obejrzałem się… Bolek stał jeszcze przy aucie, wywijał pistoletem i nie uciekał.
- Bolek, do licha ciężkiego, co tam jeszcze robisz? – krzyknąłem zdenerwowany.
Kiwnął mi ręką, że biegnie. Odwróciłem się i popędziłem dalej. Nie minęło nawet pięć sekund, gdy gwizdnęły mi koło ucha pociski. Obejrzałem się i stanąłem jest wryty. „Czerw” leżał martwy na chodniki, twarzą do ziemi, z bezwładnie rozrzuconymi rekami. Szara kurtka zmarszczyła mu się na plecach… Zobaczyłem wychylonego z drzwi restauracji żandarma Erwina z pistoletem w dłoni. Puściłem w jego kierunku seryjkę z automatu. Natychmiast się skrył. Przemknęło mi przez głowę, czy mogę pomóc koledze; spojrzałem nań jeszcze raz: leżał spokojnie bez ruchu. Potem spojrzałem na automat – jest jeszcze pocisk. Chyba ostatni…
Odwróciłem się i pobiegłem co sił przez podwórka i uliczki ku rysującej się świeżą zielenią ścianie lasu. Tam już będę bezpieczny.
- O Boże, Boże, dodaj mi siły! – jęczałem z wysiłku.
A las stał tajemniczy, wielki, gościnny, pachnący świeżą, mokrą zielenią, obiecujący kryjówkę, bezpieczeństwo i odpoczynek.